Psychologia pielęgnacji Azjatek

Powiedzenie, że żyjemy w czasach absolutnego chaosu informacji, brzmi jak trywialne stwierdzenie. Internet z jednej strony problem rozwiązał, bo mamy łatwiejszy dostęp do informacji, z drugiej go zintensyfikował. Kiedyś polegaliśmy na publicznych rankingach, nominujących "kosmetyki wszech-czasów" oraz na opiniach influencerów (wpływowiczów? 😅).  Ale natłok nowych produktów oraz praktyki astro-turfingu ubiły publiczne rankingi, zaś influencerzy mają co miesiąc nowych ulubieńców, często po 3 dniach testowania.

W tym natłoku informacji, komu możemy zaufać? Jak podjąć decyzje, w co inwestować swój czas i zasoby? W sytuacji braku dobrych rekomendacji, nic dziwnego, że tak atrakcyjna jest dla nas wizja kupowania kosmetyków, które stosują całe nacje. Dlatego tak atrakcyjnie brzmią stwierdzenia jak "pielęgnacja Azjatek"/"azjatycka pielęgnacja".

W naukach społecznych ten efekt zwany jest "społecznym dowodem słuszności"... czyli mowa o naszym instynkcie, który zakłada, że większość nie może się mylić. Nasz umysł jest tak zaprojektowany, by móc działać szybko i po jak najmniejszej linii oporu, więc gdy słyszy "pielęgnacja Azjatek", gotowy jest naturalnie to akceptować, niż zadawać sceptyczne pytania.

Konsumentki produktów i usług urodowych w Azji zmagają się z identycznym chaosem informacyjnym jak kobiety na wszystkich innych kontynentach (i są tu też firmy pyszniące się oferowaniem "pielęgnacji Europejek" ¯\_(ツ)_/¯) . Jednak separacja językowa oraz geograficzna powoduje, że łatwiej nam uwierzyć, że gdzieś w dalekim kraju klientki wyizolowały z rynku tylko te najlepsze produkty, składniki i metody pielęgnacji. Firmy sprzedające "azjatyckie kosmetyki", jak i autorzy książek o rzekomej "pielęgnacji Azjatek", korzystają z tej iluzji i zamiast musieć udowadniać, że ich produkty czy pomysły są skuteczne, powołują się na domniemaną rekomendację wydaną przez niewidzialne miliony kobiet.

"Zaufaj mi, jestem Azjatką"

W naszej grupowej świadomości "pielęgnacja Azjatek" stała się czymś modnym i akceptowanym jako fakt. W czasach, gdy zaczynałam tworzyć tego bloga, było dosłownie kilka produktów z Korei czy Japonii, o których mówiło się na forach czy blogach i rzeczywiście były to produkty na tyle ciekawe, że warto było zadać sobie trud sprowadzania ich z zagranicy. Ale to były inne czasy. We wczesnych latach drugiej dekady tego wieku rynek wyglądał inaczej.... Na rynku było mniej produktów i trudniej było je nagłaśniać, więc łatwiej wyłaniały się "święte Grale" kosmetyczne czy produkty, które mieli "wszyscy". Na chwilę obecną "azjatycka pielęgnacja" to tani chwyt marketingowy, za którym nie stoi wcale filtrowanie rynku w poszukiwaniu najlepszych produktów...

Nobliwe dzikuski


Możemy używać frazy "azjatycka pielęgnacja" w znaczeniu "produkty i pomysły wytworzone w kraju znajdującym się w Azji", ale jest też "pielęgnacja Azjatek", która wprost przypisuje całym grupom kobiet wspólne zachowania i preferencje. Zawsze wierzyłam, że w dobie globalizacji i komunikacji, zaczniemy nawzajem poznawać i rozumieć się lepiej... zamiast tego mam jednak wrażenie, że rysujemy siebie nawzajem coraz grubszymi liniami. Globalne nastroje nacjonalistyczne i kryzysy uchodźców, powodują, że atrakcyjniejszym jest dla nas mówić o "obcych" i o tym jacy są dziwni, nieracjonalni i prymitywni w swych uczuciach i zachowaniach. Nagle kobiety, żyjące w innych krajach, nie wydają się być wcale kobietami podobnymi do nas samych, które oglądają na YT te same influencerki i mają w kosmetyczce te same produkty globalnych firm.


Literatura i media przyzwyczaiły nas, by patrzeć na egzotycznych "obcych" z miksturą podziwu i swoistego współczucia. Widzimy "obcych" jako nieskażonych problemami naszej własnej cywilizacji (w tym wypadku globalizacją i nadmiarem informacji), ale też w jakiś sposób bliższych naturze, posiadających wiekową mądrość czy sekretną wiedzę. Co więcej, też widzimy "obcych" jako bardziej podporządkowanych swojemu "plemieniu" i bardziej naiwnych. Słowem, łatwo nam w "obcych" zobaczyć takie Pocahontas wprost z Disneya...
 


Nie ma czegoś takiego jak "pielęgnacja Azjatek"


Życia w wielkich miastach na całym świecie nie są od siebie tak drastycznie różne. Są okazjonalne produkty i pomysły, o których warto mówić i którymi warto się wymieniać, ale warto być też realistą: nie ma wielu produktów czy pomysłów, które mają pieczęć uznania całych nacji czy całej rasy. Obojętnie od kraju, produkty i usługi walczą o miejsce w naszych umysłach. Azjatki nie posiadają sekretnej wiedzy o pielęgnacji, nie mają tajemniczej intuicji, która pozwala im dbać o siebie lepiej. Kobiety na całym świecie szukają, próbują, eksperymentują.

Do dziś wiele marek reklamuje się "niemiecką/japońską/szwajcarską technologią", ciągle istnieją marki, które podkreślają, że są z Francji, z Paryża, jakby samo w sobie miało to coś znaczyć. I o ile "azjatycka pielęgnacja" wpada dokładnie w ten sam ton, to "pielęgnacja Azjatek" przemyca w sobie ukryty i niezasłużony "społeczny dowód słuszności".

Azjatycki Bazar


Pisząc tego bloga często powoływałam się na owe mistyczne "Azjatki". Jeśli trafiałam na jakiś pomysł w mediach, zakładałam, że musi mieć ze swojej natury jakieś wsparcie wśród odbiorców, a że pomysły czerpałam głównie z japońskiej i koreańskiej prasy, naturalnym było założyć, że odbiorcami są "Azjatki". Może łatwiej było mi nie pytać o szczegóły i cieszyć się wzrostem popularności bloga... zwłaszcza, że pomysł "pielęgnacji Azjatek" tak dobrze się przyjął. Ale dla mnie nigdy celem nie było mieć popularnego bloga, ale tworzyć coś wartościowego.

Gdy zakładałam Azjatycki Bazar w 2011 roku, "azjatycka pielęgnacja" oznaczała przeszukiwanie rynku krajów jak Japonia i Korea w poszukiwaniu tych kilku perełek, o których warto mówić. Wbrew pozorom rynki kosmetyczne na całym świecie są do siebie bardzo podobne - wszak jest tylko tyle składników, z których można ukręcić krem czy serum. Na chwilę obecną jednak "azjatycka pielęgnacja" to nadużywany i wyświechtany chwyt marketingowy, z którym nie chcę mieć nic wspólnego. Prowadząc swój sklep dalej trzymam się kurczowo idei przeszukiwania rynku by znaleźć te kilka produktów czy pomysłów, które warto eksportować po całym świecie. I rozważam, czy nie zmienić nazwy na coś, co bardziej oddaje charakter tego co robię. Ponieważ mieszkam w Singapurze, swoje poszukiwania prowadzę na najbliższych mi podwórkach kosmetycznych, jak Korea, Japonia, a od niedawna Indie. Nie wiem zatem sama, w którą stronę pokierować owe zmiany...


Komentarze

  1. Bardzo miło czyta mi się Twoje wpisy :) Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiesz co Basiu, myślę, że ta nazwa nie jest zła, bo jak sama napisałaś przeszukujesz rynek azjatycki, więc nazwa jest jak najbardziej uzasadniona. Gorzej jakby sie nazywał Bazar Azjatek, albo Sekrety Azjatek. Czyli nazwa odnosi się do tak czy siak do regionu z któego pochodzą dane kosmetyki. Nie ma co się kajać. Btw bardzo fajny artykuł.

    OdpowiedzUsuń

  3. czytam twoj blog od dawna i jest mi bardzo bardzo pomocny:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Myślę, że to wszystko efekt popularyzacji i komercjalizacji kosmetyków wzorowanych na dalekowschodnich. Jest taka prawidłowość, że to, się staje powszechnie dostępne, traci na wartości. Tak więc nie zdziwię się, jeśli za jakiś czas pojawią się opinie, że ta cała "japońska/koreańska" pielęgnacja jest tak samo przereklamowana i nieskuteczna, jak i kosmetyki dostępne na rodzimych rynkach. Tak jak np. jakiś czas temu był szał na pielęgnację olejami, co skończyło się wysypem alergii i nadwrażliwości u osób, które nigdy dotąd problemu z cerą nie miały (czytałam o tym wywiad z dr Ewą Chlebus).
    Inna sprawa to wysokie ceny koreańskich produktów, co z jednej strony daje im obraz "ekskluzywności", z drugiej, odstrasza część klientek. Sama ostatnio przechadzając się po Hebe, nieźle się zdziwiłam cenami maseczek w płachcie (nota bene, do nich akurat się przekonałam, natomiast wychodzę z założenia, że po choinkę mam przepłacać, jak mogę produkt o podbnym składzie nabyć... w Biedronce za parę złotych).
    Jeszcze inna sprawa, że ludzie nie są wciąż uświadomieni w temacie dbania o twarz, i wciąż są wychowani w założeniu, że wszelkie procesy degeneracyjne to kwestia skóry (na które same kosmetyki nie są w stanie zaradzić), i to się też przekłada na nieufność wobec nowinek kosmetycznych.

    OdpowiedzUsuń
  5. Genialnie Ci poszło pióro w tym poście. Gratuluję. I cieszę się oraz szanuję, że tak odważnie strząsasz różowe okulary zapatrzonym w "azjatycką pielęgnację" ��

    OdpowiedzUsuń
  6. W nawiązaniu do "społecznego efektu słuszności" miałam sposobność wziąć udział w warsztatach w ramach wyjazdu szkolnego. Wyglądało to tak, że prowadząca narysowała 2 różnej wielkość okręgi i poprosiła losową osobę by wyszła z sali w poszukiwaniu nożyczek. W tym czasie, nam obecnym wyjaśniła, na czym polegać będzie ten "eksperyment" i poprosiła byśmy na pytanie "który okrąg jest większy?" Wskazali ten z mniejszą średnicą. Osoba z nożyczkami wróciła, zaczęło się wskazywanie mniejszego jako większego. I który okrąg wskazała "testowana osoba"? No mniejszy, bo przecież większość się nie myli...
    Psychologia i zachowania ludzkie to naprawdę ogromnie ciekawa gałąź wiedzy.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze pisane w celach promocji własnego bloga lub innych stron nie będą publikowane. Linki do relewantnych wpisów na blogach czy innych stronach są mile widziane. ale linki nie związane z tematem lub komentarze zawierające dopisany link do bloga nie będą publikowane.