Czy zdarzyło Ci się czytać książkę autora z Japonii, Chin lub Korei Płd i dojść do wniosku, że brakuje w niej zakończenia? Niby coś się tam dzieje, coś się zmienia, ale nagle książka się kończy i tyle. Tak samo z serialami czy filmami. Jest akcja, są bohaterowie, nagle jest koniec i w sumie nic się nie wydarzyło, jest jedynie sugestia, że wydarzy się w przyszłości.
Jeśli dalej nie wiesz o czym mówię, przywołam tu "Spirited Away" studia Ghibli, gdzie w jednej z ostatnich scen główna antagonistka każe głównej bohaterce rozwiązać zagadkę. Film nie tylko nie wyjaśnia w jaki sposób główna bohaterka rozwiązała zagadkę, ale też absolutnie nie jest tym pytaniem zainteresowany.
Podobny "zwrot akcji" jest w "Howls Moving Castle", gdzie całus głównej bohaterki zmienia starcha na wróble w księcia, który ma moc pozytywnego zakończenia całej historii.
W literaturze - jak choćby w dostępnej w Polsce od dekad "Sensei i miłość", które bez pośpiechu opisuje relację dwojga ludzi, w której w sumie niewiele się dzieje, potem nagle coś się niby dzieje, ale w sumie to nie, ale czas zakończyć książkę.
Dla naszych umysłów wychowanych w typowej dla zachodu strukturze trzech aktów, gdzie mamy początek, przygody bohatera i ostateczne pełne napięcia rozwiązanie, zderzenie ze wschodnim stylem opowiadania historii może być konfundującym doznaniem.
Specjaliści od literatury różnic w sposobach budowania historii szukają w czasach antyku. W starożytnej Grecji, z jej wybrzeżami i klimatem, najlepiej radzili sobie zaradni indywidualiści - rybacy, handlarze, farmerzy portafiący znaleźć poletko żyznej ziemi. W starożytnych Chinach grupowy wysiłek przy budowaniu pól ryżowych był postawą dostatku. W naturalny więc sposób, Europejczycy wykształcili kult bohatera, wybitnej jednostki, która musi stawić czoła niesprzyjającej sytuacji, zaś w Azji preferowane były historie opowiadane z wielu perspektyw, eksplorujące, z otwartym zakończeniem.
Najkrótszą historię z mojej kultury, którą mogę przywołać to "veni, vidi, vici" - "przybył*m, zobaczył*m, zdobył*m". Tu zagadką historii jest co zostało zobaczone i jak zdobyte, ale nie sam fakt zdobycia. Gdyby tą historię przepisać według azjatyckiej konwencji "Kishōtenketsu", zrobiłoby się z tego "przybył*m, zobaczył*m, coś się zmieniło, rozważam co dalej". I to odbiorca historii musi wymyśleć za siebie, jak kończy się ta historia.
Oczywiście są to bardzo abstrakcyjne rozważania i pewnie bez problemu można by wskazać na dzieła z obu kultur, które łamią konwencję. Jednak świadomość istnienia różnic w sposobie opowiadania historii może być pomocne, gdy konsumujemy dzieła z różnych stron świata.
Choć przyznam, że dla mnie te historie bez konkluzji bywają frustrujące… Dlatego przestałam oglądać seriale z Azji. Ale ta sama konwencja nie zraża mnie w książkach.
Jaka jest Twoja opinia i doświadczenie z tymi różnicami?
Ja lubię azjatyckie filmy i seriale ale jak zakończenie jest z dupy to czasem mam takie: WTF.
OdpowiedzUsuńFajnie, że napisałaś o tym artykuł, zawsze się zastanawiałam, czemu te azjatyckie produkcje są takie dziwne w odbiorze dla mnie. Ostatnio szukałam odpowiedzi w internecie i jedyne na co trafiłam to uzasadnienie w oryginalnym teatrze japońskim (tu jeśli chodzi o przesadzone reakcje itd. w azjatyckich produkcjach). Natomiast to o samym veni, vidi w kulturach azjatyckich, i dalszych rozważaniach dla bohatera i dla widza, nie wpadło mi nigdy do głowy.
OdpowiedzUsuńja chyba "Ghost in the Shell" byłem właśnie zaskoczeniem najbardziej zaskoczony, ale to były moje początki z Anime i generalnie Azjatyckimi.. Spirited Away miało doskonałe zakończenie i nie miałem z nim żadnych problemów ale już w Howl's Moving Castle było totalnie z el dópy.. :D (tam było to coś "no to kończmy tą wojnę bo jest bez sensu"?)
OdpowiedzUsuń